piątek, 15 sierpnia 2014

Alpy – czyli europejska przygoda 2014 (część I - Austria)

Po wyprawie w Alpy Julijskie w 2013 roku miałem nieśmiałą nadzieję, że w 2014 uda się zorganizować coś podobnego. Na projekt wyjazdu długo nie trzeba było czekać – już chyba w październiku Maciek podzielił się pomysłem wyjazdu w Taury Wielkie. Ostatecznie pierwotny plan został zrealizowany tylko częściowo, zmieniając się po drodze kilkukrotnie, aby przybrać formę opisanej poniżej wycieczki. W odróżnieniu od zeszłorocznego wyjazdu, tym razem naszym środkiem lokomocji był samochód, a nie pociąg, i komunikacja publiczna. Dzięki większej mobilności, udało nam się odwiedzić więcej miejsc. Nam, czyli mnie i dwójce moich przyjaciół i towarzyszy wielu górskich wędrówek, czyli Kasi (Rudej :) ) i Maćkowi. Trzynaście dni spędzonych razem przyniosło nam wiele wspaniałych wspomnień i mnóstwo zdjęć (to zasługa Maćka, który aparat chował tylko na drabinkach :D ), jak również tę relację. :) Zapraszam do lektury.

Dzień 1. – 01.08.2014

Całą noc spędziliśmy w samochodzie, ale na szczęście nie musiałem prowadzić sam. Rano dotarliśmy do Wiednia na parking Erdberg, a stamtąd do centrum pojechaliśmy metrem. W Wiedniu  nie zostaliśmy na długo, bo już około południa byliśmy na autostradzie w kierunku Gmünd, skąd jest już niedaleko do parkingu poniżej jeziora Großelendkees na wysokości około 1700 m n.p.m. Stąd udaliśmy się do schroniska Gießener Hütte. Pierwsze chwile w górach były naprawdę zachęcające – dopadła nas burza. Przemokliśmy do suchej nitki, na szczęście w plecaku ostało się parę suchych rzeczy, które można było włożyć na siebie następnego dnia. Pod koniec dnia byliśmy w nienajlepszych nastrojach – zmęczenie podróżą i ulewa pod koniec odebrały nam wszelki optymizm. Jednak koniec końców nie było tak źle, bo okazało się, że w schronisku pracują trzy Polki. Jedna z nich – Ania – życzliwie nas przywitała i wytłumaczyła wszystkie zwyczaje panujące w schronisku. Był to niezwykle miły akcent na samym, niezbyt udanym, początku naszej wędrówki. Spać poszliśmy już o 20, bo następnego dnia mieliśmy zaplanowane wczesne wyjście w góry. 

I tak wyglądał prawie cały pierwszy dzień

Mapy Wiednia nie daliśmy rady rozłożyć w samochodzie :)

Wiedeńskie metro

Wnętrze kościoła św. Piotra w Wiedniu


 Szkoda że tak nie wygląda wyjazd z Krakowa w piątek wieczorem :)

W drodze na parking

Mimo niezbyt dobrej pogody, parking nie świecił pustkami

Dzień 2. – 02.08.2014

Jeszcze przed wschodem Słońca wyruszyliśmy w kierunku Hochalmspitze (3360 m n.p.m.) – naszego pierwszego szczytu o wysokości powyżej 3000 m n.p.m. Alpy zachwyciły nas swoim ogromem, mimo że nie byliśmy w otoczeniu ich najwyższych szczytów. Wszędzie można było zobaczyć górskie strumienie, wodospady oraz pasące się krowy i owce. Dzień wcześniej, po rozmowie ze spotkanym w schronisku Austriakiem zdecydowaliśmy, że na szczyt wejdziemy i zejdziemy tą samą drogą. Nasze plany szybko zweryfikowane zostały przez naszą nieuwagę – zamiast w lewo poszliśmy prosto. Teraz mogę powiedzieć, że na szczęście, bo przez to wyjście było o wiele ciekawsze. Po drodze Maciek zdążył rozbić soczewkę polaryzującą, ale obiektyw ocalał, więc mamy zdjęcia z całego wyjazdu. :) Przed wyjściem na grań byliśmy zmuszeni do założenia zimowego szpeju – na naszej drodze był lodowiec Trippkees. Niestety po wyjściu na grań weszliśmy w chmurę, która tylko czasami pozwalała nam popatrzeć na dużo większy lodowiec Großelendkees na północnym stoku góry, ale o widokach na południe nie było mowy. Na szczycie byliśmy w raczej średnich nastrojach, pomimo że właśnie zdobyliśmy swój najwyższy szczyt w życiu. Może była to kwestia nie najlepszej pogody, spotęgowana jeszcze faktem że dzień wcześniej deszcz przemoczył nas do suchej nitki. Po zrobieniu kilku pamiątkowych zdjęć i zjedzeniu niezawodnej czekolady, już w trochę lepszych humorach wyruszyliśmy dalej Detmolder Grat – jednym z najtrudniejszych szlaków w mojej górskiej karierze. W drodze powrotnej jeszcze raz przechodziliśmy przez ten sam lodowiec. Ścieżka biegła zaraz obok szczeliny, więc dla komfortu psychicznego, zmontowaliśmy sobie żałosną asekurację, której, mam nadzieję, nikt nie widział. :) Po drodze spotkaliśmy grupkę Polaków i Austriaka, którzy bez żadnego sprzętu asekuracyjnego wybierali się na grań Detmolder – można i tak, chociaż to trochę niezbyt rozsądne, szczególnie że prognozy pogody zapowiadały deszcz. Niestety prognozy sprawdziły się i 15 minut przed dojściem do schroniska zaczął znowu padać deszcz – na szczęście nie zdążyliśmy całkiem przemoknąć jak poprzedniego dnia. Po powrocie do schroniska zjedliśmy rosół z pierogiem i wypiliśmy piwo. :) Był tu też spotkany wcześniej Austriak (ten, który szedł z Polakami), który po zobaczeniu nas w kaskach i uprzężach, postanowił zawrócić, bo uznał, że jest to zbyt ryzykowne. W schronisku spał również niby-Polak (jego babcia była Polką, czy coś takiego), ale raczej nie spotkał się z naszą sympatią. Mimo że następny dzień miał być dość luźny, zmęczeni trudami dnia poszliśmy spać dość wcześnie.


To znak, przy którym powinniśmy iść w lewo :)

Kto rano wstaje ten ma piękne widoki :)

Idziemy po lodowcu. Tak naprawdę jest bardziej stromo niż się wydaje :)

Świetne ujęcia wychodziły nawet w chmurach

To tylko jedna z nielicznych skalnych trudności na szlaku

Cała trójka na szczycie Hochalmspitze (3360 m n.p.m.)
 
No i znowu po lodowcu :)

Dzień 3. – 03.08.2014

Tego dnia wstałem bez pomocy budzika jeszcze przed wschodem słońca. Postanowiłem wykorzystać ten fakt i zrobić parę zdjęć otaczających nas gór, kiedy chmury jeszcze nie zdążyły tego popsuć. Po śniadaniu i pożegnaniu się z dziewczynami ze schroniska ruszyliśmy w stronę parkingu. Droga na dół była znacznie przyjemniejsza niż pod górę 2 dni wcześniej, dzięki pięknej pogodzie i dobrym humorom. Krętą i malowniczą drogą zjechaliśmy do miejscowości Malta a później do Gmünd, gdzie zrobiliśmy krótki przystanek na zwiedzanie. Kolejnym naszym celem było tyrolskie miasto Lienz, gdzie zrobiliśmy przystanek w McDonaldzie, bynajmniej nie dlatego, że byliśmy głodni, ale dlatego, że potrzebowaliśmy dostępu do Internetu. :) Następnie krętą szutrową drogą wzdłuż rzeki Debant pojechaliśmy na parking odległy o godzinę drogi od schroniska Lienzer Hütte. Schronisko jest pięknie położone i dobrze utrzymane, ale ma jedną zasadniczą wadę – właścicielkę, która twierdzi, że na Polakach, Czechach i Słowakach nic nie zarabia, bo oni nie kupują u niej jedzenia. Dlatego też obowiązkowe jest wykupienie śniadania za 9 € i obowiązuje zakaz gotowania na własną rękę. Z planowanych 2 noclegów w tym schronisku z przyczyn ekonomicznych wyszedł tylko jeden. Nawet zagotowanie wody na herbatę skończyło się niemalże awanturą. Otuchy dodała nam sympatyczna Austriaczka, która w czasie, kiedy gotowaliśmy z Maćkiem wodę, chodziła po slackline (nazwę ją Slackline Girl, bom jest dupa i nie zapytałem i imię). Kładliśmy się spać trochę wkurzeni, trochę zawiedzeni, trochę niepewni tego, co robić dalej. Następnego dnia czekał na nas Glödis.

Reißeck w promieniach wschodzącego Słońca

Już żegnamy się ze schroniskiem Gießener Hütte

Szarotka alpejska

W drodze na parking

Taki widok to w Alpach normalność

Wodospad w miejscowości Malta

Gmünd widziane z murów zamku

Stare miasto w Lienz
 
Nie wiem do czego było wykorzystywane to krzesło, ale cieszę się że już nie działa :)
 
Schronisko na tle Glödis

Dzień 4. – 04.08.2014

Za śniadanie zapłaciliśmy, więc jemy – o 4.30 rano, a kto nam zabroni. :) O 5 zostawiliśmy duży czarny worek z niepotrzebnymi rzeczami (wrócimy po niego później), i wyruszyliśmy na szlak. Najpierw szliśmy przez alpejskie łąki, gdzie co chwilę można było zobaczyć pasące się krowy lub owce, jak pod Hochalmspitze, a później już po skałach dotarliśmy do grani gdzie była poprowadzona dość ciekawa via ferrata. Mniej więcej w 1/3 tej ferraty znajduje się wiszący most o długości około 10-15 metrów. Niestety wspólnie zdecydowaliśmy się na przejście łatwiejszym wariantem, który omijał ten most z prawej strony. Cała reszta ferraty była trochę łatwiejsza niż Detmolder Grat, która przeszliśmy dwa dni wcześniej. Na wysokości 3206 m n.p.m. byliśmy już około godziny 10. Ponownie nie było nam dane zobaczyć widoków z trzytysięcznika, bo szczyt zasnuty był chmurami. Nie siedzieliśmy na górze zbyt długo, bo było trochę zimno, na popołudnie zapowiadany był deszcz, a my mieliśmy jeszcze kawał drogi powrotnej. W dodatku tak naprawdę nie mieliśmy pomysłu, co robić dalej. Niestety na Glödis trzeba wychodzić i schodzić tą samą drogą. W naszym „ulubionym” schronisku byliśmy około godz. 14. Zabraliśmy swoje rzeczy, pożartowaliśmy trochę na temat tego, za co jeszcze będziemy musieli zapłacić, a ja zrobiłem sobie zdjęcie z koleżanką z poprzedniego dnia. :) Zdecydowaliśmy, że zejdziemy do samochodu i pojedziemy do Lienz skorzystać z Internetu i wtedy zobaczymy, co dalej. Prognozy sprawdziły się, bo zaraz po wyjściu ze schroniska zaczęło padać, na szczęście niezbyt obficie. Po drodze spotkaliśmy jeszcze osła i kuca, które były trochę natarczywe, a w szczególności osioł :) W Lienz, biorąc pod uwagę przede wszystkim warunki pogodowe i brak sensownego pomysłu, gdzie jeszcze można iść w okolicy, zdecydowaliśmy, że jedziemy do Włoch, w Alpy Julijskie. :) Dwie godziny jazdy samochodem po niesamowitych austriackich drogach (serio, najlepsze drogi, po jakich kiedykolwiek jeździłem!) i byliśmy w małym włoskim miasteczku Sella Nevea. Tak małym, że nie ma tam dosłownie nic poza dwoma hotelami i paroma blokami mieszkalnymi (nawet sklepu nie widziałem). Być może w zimie ta niepozorna mieścina zamienia się w kurort narciarski. :) W Sella Nevea nie udało nam się znaleźć sensownego noclegu, więc jedyną opcją na dach nad głową było schronisko Rifugio Giacomo di Brazzà, ewentualnie spanie w samochodzie, co niezbyt nam się uśmiechało po tak długim dniu. Ponownie po serpentynach do góry na parking, który znajdował się tylko 20 min od schroniska. W schronisku byliśmy jedynymi gośćmi, co – nie ukrywam – bardzo nam odpowiadało. W nocy nad Alpami szalała burza, więc całe szczęście że jednak nie musieliśmy spać w samochodzie. :)

Czekamy na śniadanie :)


Jak zwykle rano była piękna pogoda

Via ferrata prowadząca na Glödis

Stalowy most widziany z szlaku, który go omijał

Na szczycie Glödis (3206 m n.p.m.)
 
Ja i Slackline Girl  :)

Włosi też mają świetne drogi :)
  
Dalsza część relacji już wkrótce! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz