Dzień 1. – 01.08.2014
Całą noc spędziliśmy w samochodzie, ale na szczęście nie musiałem prowadzić sam. Rano dotarliśmy do Wiednia na parking Erdberg, a stamtąd do centrum pojechaliśmy metrem. W Wiedniu nie zostaliśmy na długo, bo już około południa byliśmy na autostradzie w kierunku Gmünd, skąd jest już niedaleko do parkingu poniżej jeziora Großelendkees na wysokości około 1700 m n.p.m. Stąd udaliśmy się do schroniska Gießener Hütte. Pierwsze chwile w górach były naprawdę zachęcające – dopadła nas burza. Przemokliśmy do suchej nitki, na szczęście w plecaku ostało się parę suchych rzeczy, które można było włożyć na siebie następnego dnia. Pod koniec dnia byliśmy w nienajlepszych nastrojach – zmęczenie podróżą i ulewa pod koniec odebrały nam wszelki optymizm. Jednak koniec końców nie było tak źle, bo okazało się, że w schronisku pracują trzy Polki. Jedna z nich – Ania – życzliwie nas przywitała i wytłumaczyła wszystkie zwyczaje panujące w schronisku. Był to niezwykle miły akcent na samym, niezbyt udanym, początku naszej wędrówki. Spać poszliśmy już o 20, bo następnego dnia mieliśmy zaplanowane wczesne wyjście w góry.I tak wyglądał prawie cały pierwszy dzień |
Mapy Wiednia nie daliśmy rady rozłożyć w samochodzie :) |
Wiedeńskie metro |
Wnętrze kościoła św. Piotra w Wiedniu |
Szkoda że tak nie wygląda wyjazd z Krakowa w piątek wieczorem :) |
W drodze na parking |
Mimo niezbyt dobrej pogody, parking nie świecił pustkami |
Dzień 2. – 02.08.2014
Jeszcze przed wschodem Słońca wyruszyliśmy w kierunku Hochalmspitze (3360 m n.p.m.) – naszego pierwszego szczytu o wysokości powyżej 3000 m n.p.m. Alpy zachwyciły nas swoim ogromem, mimo że nie byliśmy w otoczeniu ich najwyższych szczytów. Wszędzie można było zobaczyć górskie strumienie, wodospady oraz pasące się krowy i owce. Dzień wcześniej, po rozmowie ze spotkanym w schronisku Austriakiem zdecydowaliśmy, że na szczyt wejdziemy i zejdziemy tą samą drogą. Nasze plany szybko zweryfikowane zostały przez naszą nieuwagę – zamiast w lewo poszliśmy prosto. Teraz mogę powiedzieć, że na szczęście, bo przez to wyjście było o wiele ciekawsze. Po drodze Maciek zdążył rozbić soczewkę polaryzującą, ale obiektyw ocalał, więc mamy zdjęcia z całego wyjazdu. :) Przed wyjściem na grań byliśmy zmuszeni do założenia zimowego szpeju – na naszej drodze był lodowiec Trippkees. Niestety po wyjściu na grań weszliśmy w chmurę, która tylko czasami pozwalała nam popatrzeć na dużo większy lodowiec Großelendkees na północnym stoku góry, ale o widokach na południe nie było mowy. Na szczycie byliśmy w raczej średnich nastrojach, pomimo że właśnie zdobyliśmy swój najwyższy szczyt w życiu. Może była to kwestia nie najlepszej pogody, spotęgowana jeszcze faktem że dzień wcześniej deszcz przemoczył nas do suchej nitki. Po zrobieniu kilku pamiątkowych zdjęć i zjedzeniu niezawodnej czekolady, już w trochę lepszych humorach wyruszyliśmy dalej Detmolder Grat – jednym z najtrudniejszych szlaków w mojej górskiej karierze. W drodze powrotnej jeszcze raz przechodziliśmy przez ten sam lodowiec. Ścieżka biegła zaraz obok szczeliny, więc dla komfortu psychicznego, zmontowaliśmy sobie żałosną asekurację, której, mam nadzieję, nikt nie widział. :) Po drodze spotkaliśmy grupkę Polaków i Austriaka, którzy bez żadnego sprzętu asekuracyjnego wybierali się na grań Detmolder – można i tak, chociaż to trochę niezbyt rozsądne, szczególnie że prognozy pogody zapowiadały deszcz. Niestety prognozy sprawdziły się i 15 minut przed dojściem do schroniska zaczął znowu padać deszcz – na szczęście nie zdążyliśmy całkiem przemoknąć jak poprzedniego dnia. Po powrocie do schroniska zjedliśmy rosół z pierogiem i wypiliśmy piwo. :) Był tu też spotkany wcześniej Austriak (ten, który szedł z Polakami), który po zobaczeniu nas w kaskach i uprzężach, postanowił zawrócić, bo uznał, że jest to zbyt ryzykowne. W schronisku spał również niby-Polak (jego babcia była Polką, czy coś takiego), ale raczej nie spotkał się z naszą sympatią. Mimo że następny dzień miał być dość luźny, zmęczeni trudami dnia poszliśmy spać dość wcześnie.To znak, przy którym powinniśmy iść w lewo :) |
Kto rano wstaje ten ma piękne widoki :) |
Idziemy po lodowcu. Tak naprawdę jest bardziej stromo niż się wydaje :) |
Świetne ujęcia wychodziły nawet w chmurach |
To tylko jedna z nielicznych skalnych trudności na szlaku |
Cała trójka na szczycie Hochalmspitze (3360 m n.p.m.) |
No i znowu po lodowcu :) |
Dzień 3. – 03.08.2014
Tego dnia wstałem bez pomocy
budzika jeszcze przed wschodem słońca. Postanowiłem wykorzystać ten fakt i
zrobić parę zdjęć otaczających nas gór, kiedy chmury jeszcze nie zdążyły tego
popsuć. Po śniadaniu i pożegnaniu się z dziewczynami ze schroniska ruszyliśmy w
stronę parkingu. Droga na dół była znacznie przyjemniejsza niż pod górę 2 dni
wcześniej, dzięki pięknej pogodzie i dobrym humorom. Krętą i malowniczą drogą
zjechaliśmy do miejscowości Malta a później do Gmünd, gdzie zrobiliśmy krótki
przystanek na zwiedzanie. Kolejnym naszym celem było tyrolskie miasto Lienz,
gdzie zrobiliśmy przystanek w McDonaldzie, bynajmniej nie dlatego, że byliśmy
głodni, ale dlatego, że potrzebowaliśmy dostępu do Internetu. :) Następnie
krętą szutrową drogą wzdłuż rzeki Debant pojechaliśmy na parking odległy o
godzinę drogi od schroniska Lienzer Hütte. Schronisko jest pięknie położone i
dobrze utrzymane, ale ma jedną zasadniczą wadę – właścicielkę, która twierdzi,
że na Polakach, Czechach i Słowakach nic nie zarabia, bo oni nie kupują u niej
jedzenia. Dlatego też obowiązkowe jest wykupienie śniadania za 9 € i obowiązuje
zakaz gotowania na własną rękę. Z planowanych 2 noclegów w tym schronisku z przyczyn
ekonomicznych wyszedł tylko jeden. Nawet zagotowanie wody na herbatę skończyło
się niemalże awanturą. Otuchy dodała nam sympatyczna Austriaczka, która w
czasie, kiedy gotowaliśmy z Maćkiem wodę, chodziła po slackline (nazwę ją
Slackline Girl, bom jest dupa i nie zapytałem i imię). Kładliśmy się spać
trochę wkurzeni, trochę zawiedzeni, trochę niepewni tego, co robić dalej.
Następnego dnia czekał na nas Glödis.
Reißeck w promieniach wschodzącego Słońca |
Już żegnamy się ze schroniskiem Gießener Hütte |
Szarotka alpejska |
W drodze na parking |
Taki widok to w Alpach normalność |
Wodospad w miejscowości Malta |
Gmünd widziane z murów zamku |
Stare miasto w Lienz |
Nie wiem do czego było wykorzystywane to krzesło, ale cieszę się że już nie działa :) |
Schronisko na tle Glödis |
Dzień 4. – 04.08.2014
Za śniadanie zapłaciliśmy, więc
jemy – o 4.30 rano, a kto nam zabroni. :) O 5 zostawiliśmy duży czarny worek z
niepotrzebnymi rzeczami (wrócimy po niego później), i wyruszyliśmy na szlak.
Najpierw szliśmy przez alpejskie łąki, gdzie co chwilę można było zobaczyć
pasące się krowy lub owce, jak pod Hochalmspitze, a później już po skałach
dotarliśmy do grani gdzie była poprowadzona dość ciekawa via ferrata. Mniej
więcej w 1/3 tej ferraty znajduje się wiszący most o długości około 10-15
metrów. Niestety wspólnie zdecydowaliśmy się na przejście łatwiejszym
wariantem, który omijał ten most z prawej strony. Cała reszta ferraty była
trochę łatwiejsza niż Detmolder Grat, która przeszliśmy dwa dni wcześniej. Na
wysokości 3206 m n.p.m. byliśmy już około godziny 10. Ponownie nie było nam
dane zobaczyć widoków z trzytysięcznika, bo szczyt zasnuty był chmurami. Nie
siedzieliśmy na górze zbyt długo, bo było trochę zimno, na popołudnie
zapowiadany był deszcz, a my mieliśmy jeszcze kawał drogi powrotnej. W dodatku
tak naprawdę nie mieliśmy pomysłu, co robić dalej. Niestety na Glödis trzeba
wychodzić i schodzić tą samą drogą. W naszym „ulubionym” schronisku byliśmy
około godz. 14. Zabraliśmy swoje rzeczy, pożartowaliśmy trochę na temat tego,
za co jeszcze będziemy musieli zapłacić, a ja zrobiłem sobie zdjęcie z
koleżanką z poprzedniego dnia. :) Zdecydowaliśmy, że zejdziemy do samochodu i
pojedziemy do Lienz skorzystać z Internetu i wtedy zobaczymy, co dalej.
Prognozy sprawdziły się, bo zaraz po wyjściu ze schroniska zaczęło padać, na
szczęście niezbyt obficie. Po drodze spotkaliśmy jeszcze osła i kuca, które
były trochę natarczywe, a w szczególności osioł :) W Lienz, biorąc pod uwagę
przede wszystkim warunki pogodowe i brak sensownego pomysłu, gdzie jeszcze
można iść w okolicy, zdecydowaliśmy, że jedziemy do Włoch, w Alpy Julijskie. :)
Dwie godziny jazdy samochodem po niesamowitych austriackich drogach (serio,
najlepsze drogi, po jakich kiedykolwiek jeździłem!) i byliśmy w małym włoskim
miasteczku Sella Nevea. Tak małym, że nie ma tam dosłownie nic poza dwoma hotelami
i paroma blokami mieszkalnymi (nawet sklepu nie widziałem). Być może w zimie ta
niepozorna mieścina zamienia się w kurort narciarski. :) W Sella Nevea nie
udało nam się znaleźć sensownego noclegu, więc jedyną opcją na dach nad głową
było schronisko Rifugio Giacomo di Brazzà, ewentualnie spanie w samochodzie, co
niezbyt nam się uśmiechało po tak długim dniu. Ponownie po serpentynach do góry
na parking, który znajdował się tylko 20 min od schroniska. W schronisku
byliśmy jedynymi gośćmi, co – nie ukrywam – bardzo nam odpowiadało. W nocy nad
Alpami szalała burza, więc całe szczęście że jednak nie musieliśmy spać w
samochodzie. :)
Czekamy na śniadanie :) |
Jak zwykle rano była piękna pogoda |
Via ferrata prowadząca na Glödis |
Stalowy most widziany z szlaku, który go omijał |
Na szczycie Glödis (3206 m n.p.m.) |
Ja i Slackline Girl :) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz