sobota, 30 sierpnia 2014

Banówka – czyli powrót w Tatry Zachodnie

Po przejściu polskiej części Głównej Grani Tatr Zachodnich w lipcu zeszłego roku, praktycznie całą swój górski czas poświęcałem na Tatry Wysokie (wyjątkiem był tylko Giewont). Jednak od jakiegoś czasu nosiłem się z zamiarem przejścia słowackiej części Głównej Grani Tatr. Tym razem wybór padł na odcinek od Brestowej do Smutnej Przełęczy. 
 
Umówiłem się z moją sprawdzoną już towarzyszką podróży oraz kuzynką Kasią na wyjazd o standardowej porze, czyli o 3.30 nad ranem. :) Jeszcze w piątek po południu sam nie wiedziałem, czy uda się gdziekolwiek wyjść, a prognozy pogody były jak zwykle przeróżne – chyba pora przestać im zbytnio ufać. Na szczęście wszystko wypaliło i w sobotę o godz. 5 rano szukaliśmy niebieskiego szlaku na Brestową przy parkingu w Zverkówce. Zaczęło się naprawdę optymistycznie, bo szlak zgubiliśmy po 5 minutach, ale na szczęście z pomocą przyszedł Słowak, który nie wiadomo dlaczego siedział na parkingu w małym domku o 5 rano i jeszcze w dodatku nie spał. Wdzięczni za pomoc, powoli ruszyliśmy przez las w kierunku Brestowej – pierwszego szczytu na naszym szlaku. Kiedy nabieraliśmy wysokości, na wschodzie wyłaniały się kolejne wierzchołki Tatr. Byliśmy zachwyceni widokami, ale jednocześnie trochę zaniepokojeni, bo od Słowacji nadciągało duże kłębowisko chmur, które pomimo swoich niewątpliwych walorów estetycznych były nam potrzebne jak rybie rower. :) Kiedy wyszliśmy ponad kosówkę, do chmur dołączył także dość silny wiatr. Wyglądało to na tyle nieciekawie, że w pewnym momencie powiedziałem do Kaśki: „Dojdźmy chociaż na Brestową i wtedy zobaczymy do dalej”. Kiedy dotarliśmy na szczyt, chmury trochę się rozeszły, więc postanowiliśmy iść dalej, ale w pierwszej kolejności posililiśmy się życiodajnymi krówkami. :) 

W drodze na Brestową

Selfie na Salatynie :)

Przejście przez Salatyn (a później Mały Salatyn), było tym, co jest w Tatrach Zachodnich najfajniejsze – wędrówka łagodną granią ma swój urok i wcale nie jest gorsza od skalistego terenu. Niestety widoki skończyły się dość szybko – powodem tego była wspomniane wcześniej kłębowisko chmur – a powróciły dopiero przy schodzeniu na Smutną Przełęcz. Podejście pod Spaloną Kopę jest już bardziej skaliste i miejscami ubezpieczone łańcuchami, pasujące bardziej do Tatr Wysokich niż Zachodnich, więc pomimo braku widoków nie nudziliśmy się zbytnio. Swoją drogą, pomimo tego, że ostatnimi czasy wybierałem szlaki raczej trudniejsze, wymagające więcej umiejętności i doświadczenia w górach, to przejście tego łagodnego odcinka grani sprawiło mi dużo radości. :) Dalej trasa wiodła już cały czas przez skały, a że nie było widoków, to przynajmniej dzięki temu się nie nudziliśmy. 

Rohackie Stawy

Pomimo dość nieciekawej pogody, na szlaku było dość dużo turystów, a nad Rohackimi Stawami były tłumy prawie jak nad Morskim Okiem. :) Jakoś trzeba było przeboleć powrót ze Smutnej Przełęczy na parking wśród dziesiątek innych turystów (i turystek też, a to czasami duży plus :P). Na sam koniec szliśmy drogą wykorzystywaną przez leśników (czyt. mnóstwo błota), bo na mapie nie widziałem przejścia przez rzekę na samym końcu, które jednak tam było i nawet samochodem dało się przejechać (ale cicho, bo Kaśka o tym nie wie :D).

Rohacze i Wołowiec

W drodze powrotnej standardowo natknęliśmy się na patrol słowackiej policji – iście policyjne państwo! Nie zdarzyło mi się chyba jeszcze, żebym będąc na Słowacji nie spotkał radiowozu. No cóż, przynajmniej jest bezpieczniej na drodze. :)


Podsumowując: mimo niezbyt udanej pogody, wyjście było bardzo udane i jak zwykle na wycieczkach z Kaśką było bardzo wesoło. :) Zrobiliśmy około 19 km (nie liczę tutaj drogi, którą nadłożyliśmy szukając szlaku na początku) i prawie 1700 metrów przewyższenia (źródło). Nie wiem w jakim czasie, ale podobno szczęśliwi czasu nie liczą, więc się tym nie przejmuję :) Kolejny cel: Liptowskie Mury.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz