Po przejściu polskiej części Głównej Grani Tatr Zachodnich w
lipcu zeszłego roku, praktycznie całą swój górski czas poświęcałem na Tatry
Wysokie (wyjątkiem był tylko Giewont). Jednak od jakiegoś czasu nosiłem się z
zamiarem przejścia słowackiej części Głównej Grani Tatr. Tym razem wybór padł
na odcinek od Brestowej do Smutnej Przełęczy.
Umówiłem się z moją sprawdzoną już towarzyszką podróży oraz
kuzynką Kasią na wyjazd o standardowej porze, czyli o 3.30 nad ranem. :)
Jeszcze w piątek po południu sam nie wiedziałem, czy uda się gdziekolwiek
wyjść, a prognozy pogody były jak zwykle przeróżne – chyba pora przestać im zbytnio
ufać. Na szczęście wszystko wypaliło i w sobotę o godz. 5 rano szukaliśmy
niebieskiego szlaku na Brestową przy parkingu w Zverkówce. Zaczęło się naprawdę
optymistycznie, bo szlak zgubiliśmy po 5 minutach, ale na szczęście z pomocą
przyszedł Słowak, który nie wiadomo dlaczego siedział na parkingu w małym domku
o 5 rano i jeszcze w dodatku nie spał. Wdzięczni za pomoc, powoli ruszyliśmy
przez las w kierunku Brestowej – pierwszego szczytu na naszym szlaku. Kiedy nabieraliśmy
wysokości, na wschodzie wyłaniały się kolejne wierzchołki Tatr. Byliśmy zachwyceni
widokami, ale jednocześnie trochę zaniepokojeni, bo od Słowacji nadciągało duże
kłębowisko chmur, które pomimo swoich niewątpliwych walorów estetycznych były
nam potrzebne jak rybie rower. :) Kiedy wyszliśmy ponad kosówkę, do chmur
dołączył także dość silny wiatr. Wyglądało to na tyle nieciekawie, że w pewnym
momencie powiedziałem do Kaśki: „Dojdźmy chociaż na Brestową i wtedy zobaczymy
do dalej”. Kiedy dotarliśmy na szczyt, chmury trochę się rozeszły, więc postanowiliśmy
iść dalej, ale w pierwszej kolejności posililiśmy się życiodajnymi krówkami. :)
W drodze na Brestową |
Przejście przez Salatyn (a później Mały Salatyn), było tym,
co jest w Tatrach Zachodnich najfajniejsze – wędrówka łagodną granią ma swój
urok i wcale nie jest gorsza od skalistego terenu. Niestety widoki skończyły
się dość szybko – powodem tego była wspomniane wcześniej kłębowisko chmur – a
powróciły dopiero przy schodzeniu na Smutną Przełęcz. Podejście pod Spaloną
Kopę jest już bardziej skaliste i miejscami ubezpieczone łańcuchami, pasujące
bardziej do Tatr Wysokich niż Zachodnich, więc pomimo braku widoków nie
nudziliśmy się zbytnio. Swoją drogą, pomimo tego, że ostatnimi czasy wybierałem
szlaki raczej trudniejsze, wymagające więcej umiejętności i doświadczenia w
górach, to przejście tego łagodnego odcinka grani sprawiło mi dużo radości. :) Dalej
trasa wiodła już cały czas przez skały, a że nie było widoków, to przynajmniej
dzięki temu się nie nudziliśmy.
Pomimo dość nieciekawej pogody, na szlaku było dość dużo
turystów, a nad Rohackimi Stawami były tłumy prawie jak nad Morskim Okiem. :) Jakoś
trzeba było przeboleć powrót ze Smutnej Przełęczy na parking wśród dziesiątek
innych turystów (i turystek też, a to czasami duży plus :P). Na sam koniec
szliśmy drogą wykorzystywaną przez leśników (czyt. mnóstwo błota), bo na mapie
nie widziałem przejścia przez rzekę na samym końcu, które jednak tam było i
nawet samochodem dało się przejechać (ale cicho, bo Kaśka o tym nie wie :D).
W drodze powrotnej standardowo natknęliśmy się na patrol
słowackiej policji – iście policyjne państwo! Nie zdarzyło mi się chyba
jeszcze, żebym będąc na Słowacji nie spotkał radiowozu. No cóż, przynajmniej
jest bezpieczniej na drodze. :)
Podsumowując: mimo niezbyt udanej pogody, wyjście było bardzo
udane i jak zwykle na wycieczkach z Kaśką było bardzo wesoło. :) Zrobiliśmy
około 19 km (nie liczę tutaj drogi, którą nadłożyliśmy szukając szlaku na
początku) i prawie 1700 metrów przewyższenia (źródło). Nie wiem w jakim czasie, ale podobno
szczęśliwi czasu nie liczą, więc się tym nie przejmuję :) Kolejny cel:
Liptowskie Mury.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz