poniedziałek, 24 listopada 2014

Alpy – czyli europejska przygoda 2014 (część III - Słowenia)

Słowenia to kraj, w którym spędziliśmy najwięcej czasu (5 dni), ale zdobyliśmy tylko 2 szczyty. A reszta czasu? Została spożytkowana na odpoczynek i po części na zwiedzanie. :) Słowenia jest nam już znana z wyprawy z poprzedniego roku i, mimo że początkowy plan nie zakładał naszej obecności tutaj, urok Alp Julijskich sprawił, że zdecydowaliśmy się, żeby jeszcze raz je odwiedzić. :)

Jest to trzecia część mojej relacji, a dwie poprzednie są dostępne poniżej:
Alpy – czyli europejska przygoda 2014 (część I - Austria)
Alpy – czyli europejska przygoda 2014 (część II - Włochy)
 

Dzień 7. – 07.08.2014

W miarę wypoczęci wstaliśmy rano, szybko się spakowaliśmy i poszliśmy do samochodu na śniadanie (ciepła herbata i kanapki z nutellą). O 6 rano było jeszcze trochę zimno, a słońce dopiero zaczęło oświetlać okoliczne szczyty. Po śniadaniu podjechaliśmy jeszcze trochę wyżej, mimo że obowiązywał zakaz wjazdu (i tak wszyscy tam wjeżdżali), żeby być trochę bliżej szlaku. Mangart (2698 m n.p.m.) postanowiliśmy zdobyć wchodząc i schodząc z niego różnymi drogami. Około 7.20 wyruszyliśmy na szlak o nazwie Slovenska pot. Dojście do ferraty nie trwało zbyt długo i już o 8 byliśmy ubrani w uprzęże i gotowi do bardziej pionowej wędrówki. :) Ta ferrata wydawała mi się nawet trudniejsza niż ta na Jof di Montasio, ale szło się nią naprawdę przyjemnie – trudności były w sam raz na nasze doświadczenie, a momentami nawet ja i Maciek mieliśmy nadzieję, że szlak będzie prowadził bardziej pionowo. :) Na szczyt weszliśmy o 9.40 i ujrzeliśmy chyba najładniejszą panoramę podczas tego wyjazdu. :) Jak na dłoni widać było Jof di Montasio, który zdobyliśmy dzień wcześniej, i Jalovec, na który był kolejny na naszej liście. :) Około 10.30 założyliśmy plecaki i rozpoczęliśmy odwrót. Z tego miejsca można zejść na przełęcz dwoma podobnie nazywającymi się szlakami: Italiana pot, który jest raczej łatwy i praktycznie nie wymaga nawet sprzętu do ferraty, oraz Via Italiana, który wiedzie przez teren o bardzo dużej ekspozycji i jest określany jako jeden z najtrudniejszych w Alpach Julijskich. :) Oczywiście wybraliśmy ten łatwiejszy wariant, mimo że przejście Via Italiany było, przynajmniej dla mnie, bardzo kuszącą opcją, chociaż chyba lepiej byłoby nią wychodzić niż schodzić. :) Zejście było trochę nudne i starałem je sobie urozmaicać zjeżdżaniem po śniegu, który zalegał jeszcze z tej strony góry. :) Wyjście wcześnie rano było dobrą decyzją, bo o tej porze na szlaku, którym szliśmy do góry, było mnóstwo osób. Na parking dotarliśmy tuż po 12 i prawie od razu zaczęliśmy zjazd tą samą krętą drogą, którą wjeżdżaliśmy dzień wcześniej. Tym razem ruch był większy, chociaż może nie samych samochodów, ale z pewnością rowerzystów (nogi mieli chyba ze stali) oraz motocyklistów, na których patrzyłem w tym momencie z zazdrością. :) Teraz naszym celem była Trenta – mała miejscowość, w której zamierzaliśmy nocować w sprawdzonym rok wcześniej miejscu, ale po drodze musieliśmy jeszcze odwiedzić jakiś sklep i uzupełnić zapasy. Wreszcie dotarliśmy do naszego noclegu, wreszcie mogliśmy wziąć porządny prysznic, ogolić się i podłączyć wszystko, co się dało, do ładowania. :) Najbardziej intensywna część wyjazdu w tym momencie była już za nami, przyszedł czas na rekreację . :)

Mangart w całej swojej okazałości
 

Początek naszego szlaku w górę
 

Takie tam w skałach. Jest fajnie :)
  

Widoki ze szlaku były niesamowite …
 

… a ze szczytu jeszcze lepsze
 

 

 

Pamiątkowe zdjęcie na szczycie
 


Jak widać nie jest to droga uczęszczana tylko przez samochody :)

Jedna z wielu takich serpentyn w drodze powrotnej

Dzień 8. – 08.08.2014

REST DAY!!! Czyli spanie do późna, czytanie książki, śniadanie, czytanie książki, pranie rzeczy, czytanie książki, wycieczka do centrum wsi, czytanie książki, obiad, czytanie następnej książki, trochę przeglądania Internetu, znowu książka, segregowanie zdjęć i na koniec dnia oglądanie filmu. :) W zasadzie nic ciekawego, ale z pewnością po 7 dniach w podróży i 5 zdobytych szczytach potrzebne nam było „doładowanie akumulatorów”. :)

A tutaj spaliśmy…

… i czytaliśmy książki :)

Dzień 9. – 09.08.2014

Po całym dniu leniuchowania chyba nie bardzo chciało nam się ruszać z miejsca, ale mieliśmy plan – zdobyć Jalovec! :) Żeby nie przeżyć szoku postanowiliśmy, że zdobywanie góry podzielimy na dwa dni – w jednym dojdziemy do schroniska, a następnego wyjdziemy na szczyt i zejdziemy do samochodu. Z Trenty wymeldowaliśmy się około 7 i pojechaliśmy w kierunku źródeł rzeki Soczy, skąd wiedzie szlak biegnący wzdłuż rzeki, który polecam przejść ze względu na piękne widoki. :) Stamtąd jechaliśmy jeszcze jakieś 10 minut po szutrowej drodze, na końcu której znajdował się położony na wysokości niecałych 1000 m n.p.m parking. Naszym celem było schronisko o nazwie Zavetisce pod Spickom znajdujące się na wysokości 2064 m n.p.m., czyli mieliśmy do podejścia prawie 1100 metrów. Około 7.40 wyruszyliśmy z parkingu. Najpierw szlak wiódł przez las mieszany, a później przez iglasty. Obok ścieżki bardzo często można było zobaczyć ogromne kopce mrówek ułożone z suchych igieł. Było dość ciepło, mimo że niebo w dużej części zakrywały chmury. Do schroniska dotarliśmy już po godz. 12, więc spokojnie moglibyśmy jeszcze wejść na Jalovec i spać w schronisku, ale zdecydowaliśmy, że wejdziemy tego dnia na coś mniejszego w okolicy, a Jalovec zostawimy na następny dzień. Wybraliśmy sobie jeden szczyt, ale po przetrawersowaniu maleńkiego pola śnieżnego i piargu (znowu!) stwierdziliśmy, że dojdziemy do przełęczy, bo dalej po prostu nam się nie chce. :) Blisko, po prawej stronie przełęczy, był niewielki szczyt Mali Ozdebnik, na który nie prowadził żaden szlak, ale chcieliśmy się z Maćkiem na niego wdrapać. Kaśka stwierdziła, że zostaje na dole i będzie na nas czekać. Wyjście na szczyt zajęło nam około 10 minut, a kolejne 5 minut kłóciliśmy się z Maćkiem, czy to ja stoję czy wyższym wierzchołku, czy on. :) Zeszliśmy stamtąd dość szybko, bo po powrocie do schroniska mieliśmy ugotować sobie obiad, czyli tradycyjnie ryż z sosem z torebki. :) Pod schroniskiem spotkaliśmy parę z Krakowa, która podróżowała po Alpach nie tylko na nogach, ale również na rowerach. :) Do końca dnia już nic ciekawego się nie wydarzyło, a mi znudziło się już nawet czytanie książek. Spać poszliśmy bardzo wcześnie, bo już około 20 – nie bardzo mieliśmy ochotę siedzieć z bandą Słoweńców popijających swoje alkoholowe specyfiki. :)


Przygotowania do wyjścia na szlak :)

Ja sprawdzałem gdzie by się można jeszcze było wybrać tego dnia …

… a Kaśka spała :)



Gotujemy !

Po obiedzie został nam już tylko odpoczynek przy kawie :)

Dzień 10. – 10.08.2014

Wstaliśmy około 5.30, kiedy wszyscy inni jeszcze spali. Warto było, bo przywitał nas piękny wschód słońca i bezchmurne niebo. :) Mimo tego, że schronisko, w którym spaliśmy, nie było najlepiej wyposażone, tzn. nie było bieżącej wody ani prądu, była tam bardzo przyjemna atmosfera. Głównie dzięki obsłudze, a w szczególności jednej pani, która była bardzo miła. Nie znała angielskiego, ale mówiła do nas po słoweńsku, a my do niej po polsku, i jakoś się dogadywaliśmy – szczególnie dobrze wychodziło to Maćkowi. :) Nie było też żadnego problemu z gotowaniem własnego jedzenia! :) Po śniadaniu wyszliśmy na szlak kilkanaście minut przed godz. 7. Po drodze na Jalovec musieliśmy przetrawersować jeszcze z prawej strony górę Veliki Ozebnik. Po przejściu przez przełęcz, na której były jeszcze pozostałości śniegu, zaczęliśmy wchodzić na Jalovec, na którego szczycie stanęliśmy około godz. 9. Pogoda była świetna, a chmury, które zdążyły się od rana utworzyć w dolinach, dodawały tylko uroku widokom. Z jednej strony widzieliśmy austriackie Alpy (m.in. Hochalmspitze), na prawo widoczne były Alpy Kamińsko-Sawickie, dalej, w bardzo bliskiej odległości, znane nam już szczyty Alp Julijskich. :) Na górze spędziliśmy chyba ponad godzinę i chętnie posiedzielibyśmy tam dłużej, ale tego dnia trzeba było zejść 1700 metrów w dół i pojechać dalej. Do schroniska wróciliśmy około 12 i zjedliśmy tam pysznego jabłkowego strudla. :) Spakowaliśmy nasze rzeczy, które nie były potrzebne na szczycie (np. śpiwór), pożegnaliśmy się z miłymi paniami i ruszyliśmy w stronę parkingu. Zejście zajęło nam tylko 1,5 godziny, ale i tak było nużące. Przed 15 wyjechaliśmy z parkingu w stronę przełęczy Vršič znajdującej się na wysokości 1611 m n.p.m. Znowu czekał nas podjazd pełen serpentyn, ale po przejechaniu drogi na Mangart ta trasa nie zrobiła na mnie większego wrażenia. :) Około 100 metrów od drogi znajduje się schronisko, które w porównaniu z parkingiem na przełęczy było opustoszałe. Z racji że do parkingu było bardzo blisko, wybraliśmy się z Maćkiem, żeby wziąć parę rzeczy z auta i na naszej zakurzonej tylnej szybie zastaliśmy niespodziankę w postaci napisu „KRAKUSY POZDRAWIAJĄ :)”. Nie pamiętam już dokładnie, jak przebiegała reszta dnia, ale wiem, że piliśmy kawę i kakao, prawdopodobnie czytałem książkę i poszliśmy spać dość wcześnie. :) Następnego dnia naszym celem miał być Prisojnik, a później Ljubljana.

Kto rano wstaje ten ogląda wschody słońca :)



Gotowi do wymarszu :)



Veliki Ozebnik w chmurach


Na grani. Tak blisko a tak daleko do szczytu


Hochalmspitze

DreamTeam na kolejnym szczycie :)

Takie warunki są :)

W trakcie zejścia. Z uprzęży zrezygnowaliśmy, ale kaski zostały bo kozice lubią zrzucać z góry kamienie :)


Pyszny strudel, na którego mieliśmy ochotę już od samego rana :)

Jeden z kopców mrówek, które można było spotkać blisko szlaku

Dolina a w oddali Prisojnik… chyba :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz