Ehhhh… Jak
zwykle dość ciężko było mi się zabrać za pisanie dalszej części relacji z Alp,
ale kiedyś musiał nastąpić taki dzień, że siedząc przez TV i nie mając już nic
bardziej pilnego do roboty, postanowiłem coś napisać. Pierwsze 4 dni opisałem w
poprzednim wpisie, który znajduje się tutaj, a teraz zaczynam od dnia
piątego. :)
Dzień 5. – 05.08.2014
Po bardzo
długim poprzednim dniu i burzliwej nocy nie byliśmy zbyt pozytywnie nastawieni do
długiego wyjścia, szczególnie biorąc pod uwagę pogodę – rano było zimno i
wietrznie, a na dodatek w schronisku była tylko zimna woda. Dlatego postanowiliśmy
trochę odpocząć i zdobyć jeden z niższych, a jednocześnie łatwo dostępnych
okolicznych szczytów – Cima di Terrarosa o wysokości 2420 m n.p.m. Z racji tego,
że trasa miała być krótka i przyjemna, postanowiliśmy się nie spieszyć i
wyszliśmy ze schroniska dopiero około godz. 8.30. Rifugio Di Brazzà jest
położone na polanie o nazwie Altipiano del Montasio, na której, podobnie jak w
austriackich Alpach, prowadzony jest wypas krów. Po około 30 min. doszliśmy do
stromego zbocza góry, skąd w górę prowadzi nas zakosami mulatiera, czyli droga
wybudowana podczas pierwszej wojny światowej przez żołnierzy. W Alpach Julijskich można
bardzo często natknąć się na pozostałości po wojnie, bo toczyły się tu walki na
granicy włosko-jugosłowiańskiej. Na szlaku było niemalże zupełnie pusto, bo
oprócz nas szła tylko para staruszków. Mimo że temperatura nie była zbyt
zachęcająca, chmury były na tyle wysoko, że widzieliśmy okoliczne szczyty oraz
całą polanę. Dodatkową atrakcją tego dnia były również koziorożce – samce,
samice i małe, które z niesamowitą lekkością przechodziły z jednej skały na
drugą tuż obok nas. Około 10.30 doszliśmy na szczyt, który niestety zdążyły
przykryć chmury skutecznie zasłaniające nam wszelkie widoki. Mimo tego nie
omieszkaliśmy zrobić sobie kilkunastu zdjęć i wpisać się do zeszytu zdobywców –
brzmi szlachetnie, ale zazwyczaj tak nie wygląda, bo jest to zbiór
zawilgniętych i czasami potarganych kartek. :) Zejście było dość szybkie, bo
już około 12.30 byliśmy z powrotem w schronisku i popijaliśmy kawę. :) Mieliśmy
teraz mnóstwo czasu do wieczora, więc postanowiliśmy iść na parking i ugotować
sobie tradycyjny już ryż z kiełbasą i sosem chińskim, a przy okazji się
przepakować. :) Reszta dnia upłynęła na przeglądaniu map, czytaniu przewodników
oraz zwykłych książek. Wieczorem mieliśmy okazję podziwiać piękny zachód słońca, a już niedługo po nim poszliśmy
spać, bo następnego dnia mieliśmy wyjść na najwyższą górę włoskich Alp
Julijskich.
|
Widok na masyw Kanina - jak widać nie jest zbyt słonecznie |
|
Śniadanie na świeżym powietrzu :) |
|
Samica koziorożca z młodym <sweeeeeet> :) |
|
Kolejny portret koziorożca |
|
Salamandra czarna |
|
Taką ścieżką szliśmy prawie cały czas |
|
Kolejna pozostałość po wojnie - jest to prawdopodobnie schron, lub coś w rodzaju składu |
|
Cała ekipa na szczycie. Jak widać pogoda nie rozpieszczała a w dodatku ktoś krzywo aparat położył! :) |
|
Nasz wpis do zeszytu - długopis też zawilgł i przerywał |
|
Nie wiem o co chodzi, ale śmiesznie wyszło :D |
|
Maciek kroi kiełbasę na obiad :) |
|
"O tam. Tam jutro pójdziemy!" |
|
Zachód słońca i chmury stworzyły piękny pejzaż |
Dzień 6. –
06.08.2014
Kolejny dzień przywitał nas równie dobrze, jak
pożegnał poprzedni – niebo było niemalże bezchmurne, a promienie wschodzącego
Słońca oświetlały szczyty masywu Kanina. Jedynie jedna chmura psuła cały ten
obraz, a co gorsze, wisiała nad naszym celem – Jôf di Montasio (a po słoweńsku Montaž),
który ze swoją wysokością 2754 m n.p.m. jest nie tylko najwyższym szczytem
włoskich Alp Julijskich, ale po Triglavie drugim co do wysokości szczytem
całych Julijców. Jest to ogromny, wielowierzchołkowy masyw, którego widok od
południowej strony robi ogromne wrażenie, a trzeba powiedzieć, że to chyba
najmniej imponująca strona tej góry.
Na szlak wyruszyliśmy tu przed 7 rano i niewiele
ponad półtorej godziny zajęło nam dojście na przełęcz pod ściągną Montaža.
Został nam jeszcze trawers piarżystego zbocza i już po chwili weszliśmy w
skały! :)
|
Na całej polanie rozsiane były głazy różnej wielkości, które spadły z otaczających ją gór |
|
Jôf di Montasio w chmurach |
|
W oczekiwaniu na szefa wyprawy :) |
|
Jak widać, chmura nad naszą górą była jedyną dużą chmurą na niebie |
|
Tego dnia też towarzyszyły nam koziorożce :) |
Mimo że wybraliśmy najłatwiejszy wariant wejścia, z pewnością nie
była to najłatwiejsza trasa w naszym życiu. Przejście po skałach do połączenia
naszego szlaku z ferrata Leva było dość łatwe. Niestety od połączenia szlaków szliśmy
znowu po piargu – niefortunnie poszliśmy za turystami idącymi przed nami,
którzy poszli prosto w górę, a szlak szedł zakosami. Po przejściu piargu
doszliśmy pod ścianę, na której była największa atrakcja tego szlaku – 60–metrowa
drabinka (Pipan ladder). Dla mnie była ona z pewnością bardzo ciekawym
doświadczeniem i nie wzbudziła we mnie strachu, w przeciwieństwie do Maćka,
który był przynajmniej przerażony faktem, że musi na nią wejść. :) Drabinkę
jakoś przeszliśmy i pozostało tylko podejście granią do szczytu. Wydawało mi
się, że nie powinno to zająć dużo czasu, a od drabinki do szczytu szliśmy jeszcze
prawie godzinę. Na szczyt dotarliśmy około godz. 11. Nie wiem czemu, ale Maciek
i Kaśka nie mieli zbyt wesołych min, więc ja też się dostosowałem do panującego
nastroju. :) Po tradycyjnej sesji zdjęciowej i zjedzeniu czekolady ruszyliśmy w
dół. O ile wychodzenie po drabinie jest psychicznie łatwiejsze, to schodzenie
było bardziej stresogenne dla Maćka, który po zejściu powiedział, że odmówił
chyba wszystkie modlitwy, które znał. :) Dopiero teraz wróciły nam humory i
zaczęliśmy żartować, robić głupie zdjęcia i cały czas mówić o spaghetti, które
postanowiliśmy kupić w schronisku na obiad. Po zejściu z drabinki Maciek się uspokoił,
a z kolei ja z Kaśką zaczęliśmy narzekać na piarg, po którym musieliśmy zejść.
On mówił, że piarg jest spoko, a my mówiliśmy, że lepiej by było jakby zrobili
drabinę na sam dół. :) Tego dnia koziorożców było jeszcze więcej, a do nich
dołączyły jeszcze świstaki – Maciek był w raju i gdyby mógł, pewnie siedziałby
tam do wieczora i robił zdjęcia. :) Wreszcie o 15.30 byliśmy w schronisku i
zamawialiśmy wyczekiwany od wielu godzin obiad. Ale bynajmniej nie był to
koniec wrażeń tego dnia – czekał na nas jeszcze przejazd do Słowenii na
przełęcz Magart, gdzie mieliśmy nocować w schronisku.
|
Na tym zdjęciu nie wydaje się stromo, a chodzenie dodatkowo utrudniały drobne kamyczki, które przy każdym kroku wyjeżdżały spod butów |
|
No i słynna drabinka Pipana :) |
|
Początek drabinki :) |
|
I już idziemy po grani, a w oddali w chmurach szczyt |
|
Cała trójka na szczycie :) |
|
Grań, którą prowadzi szlak |
|
Ja na szczycie. :) Wszyscy się śmieją że szedłem w krótkich spodenkach i w kurtce :) |
|
Pora wracać bo spaghetti czeka :) |
|
Spotkanie z koziorożcem na szlaku :) |
|
Pamiątkowe zdjęcie pod jęzorem śniegu :) |
|
No i znowu piarg <grrrr> :) |
|
Zdjęcie z koziorożcem. Szkoda tylko że jest tak daleko :) |
|
Marmota marmota czyli świstak alpejski |
|
Kozioł niepokojąco spoglądał w naszą stronę |
|
Cały dzień wyczekiwania i wreszcie dotarliśmy do schroniska na obiad :) |
Wyjechaliśmy z parkingu
około 16.30, potem wróciliśmy do miejscowości Cave del Predil i stąd udaliśmy się w
kierunku granicy włosko-słoweńskiej, która znajduje się na przełęczy Predil.
Zjeżdżając z przełęczy z lekką obawą skręciliśmy na wąską górską drogę o
długości 10 km przy różnicy poziomów około 1000 m :) Tak bardzo żałowałem, że
nie jestem na motocyklu! :) Jest to najwyżej położona droga w Słowenii, na
której jest mnóstwo serpentyn, tuneli, oraz innych samochodów. Droga jest tak
wąska, że żeby minęły się 2 samochody, trzeba cofać do miejsc, w których jest trochę
szersze pobocze. Jest to swoisty sprawdzian dla kierowcy. :) Około 17.30
byliśmy już na parkingu pod przełęczą, gdzie spotkaliśmy jeszcze grupkę
Polaków, którzy już wyjeżdżali z Alp Julijskich w Dolomity. Przepakowaliśmy
plecaki i udaliśmy się do schroniska – warunki nie były tam luksusowe, ale
przynajmniej było gdzie spać i obsługa była bardzo miła, a jedna Pani umiała
nawet kilka słów po polsku! :) Wieczorem podczas przygotowywania kolacji było
bardzo wesoło, a nawet tak wesoło, że razem z Maćkiem nie mogliśmy się przestać
śmiać. :D
To był bardzo długi i pełen wrażeń dzień.
Zakończyliśmy nasz krótki pobyt we Włoszech z bardzo miłymi wspomnieniami i tym
samym rozpoczęliśmy kolejny etap naszej podróży, który postaram opisać się już
wkrótce. :)
|
Przełęcz Predil i już jesteśmy w Słowenii |
|
Skręt w lewo i już jesteśmy na drodze nr 902 |
|
Z jeden strony pionowa skała a z drugiej przepaść i tak przez 10 km :) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz