piątek, 31 października 2014

Alpy – czyli europejska przygoda 2014 (część II - Włochy)


Ehhhh… Jak zwykle dość ciężko było mi się zabrać za pisanie dalszej części relacji z Alp, ale kiedyś musiał nastąpić taki dzień, że siedząc przez TV i nie mając już nic bardziej pilnego do roboty, postanowiłem coś napisać. Pierwsze 4 dni opisałem w poprzednim wpisie, który znajduje się tutaj, a teraz zaczynam od dnia piątego. :)

 

Dzień 5.  – 05.08.2014

Po bardzo długim poprzednim dniu i burzliwej nocy nie byliśmy zbyt pozytywnie nastawieni do długiego wyjścia, szczególnie biorąc pod uwagę pogodę – rano było zimno i wietrznie, a na dodatek w schronisku była tylko zimna woda. Dlatego postanowiliśmy trochę odpocząć i zdobyć jeden z niższych, a jednocześnie łatwo dostępnych okolicznych szczytów – Cima di Terrarosa o wysokości 2420 m n.p.m. Z racji tego, że trasa miała być krótka i przyjemna, postanowiliśmy się nie spieszyć i wyszliśmy ze schroniska dopiero około godz. 8.30. Rifugio Di Brazzà jest położone na polanie o nazwie Altipiano del Montasio, na której, podobnie jak w austriackich Alpach, prowadzony jest wypas krów. Po około 30 min. doszliśmy do stromego zbocza góry, skąd w górę prowadzi nas zakosami mulatiera, czyli droga wybudowana podczas pierwszej wojny światowej przez żołnierzy. W Alpach Julijskich można bardzo często natknąć się na pozostałości po wojnie, bo toczyły się tu walki na granicy włosko-jugosłowiańskiej. Na szlaku było niemalże zupełnie pusto, bo oprócz nas szła tylko para staruszków. Mimo że temperatura nie była zbyt zachęcająca, chmury były na tyle wysoko, że widzieliśmy okoliczne szczyty oraz całą polanę. Dodatkową atrakcją tego dnia były również koziorożce – samce, samice i małe, które z niesamowitą lekkością przechodziły z jednej skały na drugą tuż obok nas. Około 10.30 doszliśmy na szczyt, który niestety zdążyły przykryć chmury skutecznie zasłaniające nam wszelkie widoki. Mimo tego nie omieszkaliśmy zrobić sobie kilkunastu zdjęć i wpisać się do zeszytu zdobywców – brzmi szlachetnie, ale zazwyczaj tak nie wygląda, bo jest to zbiór zawilgniętych i czasami potarganych kartek. :) Zejście było dość szybkie, bo już około 12.30 byliśmy z powrotem w schronisku i popijaliśmy kawę. :) Mieliśmy teraz mnóstwo czasu do wieczora, więc postanowiliśmy iść na parking i ugotować sobie tradycyjny już ryż z kiełbasą i sosem chińskim, a przy okazji się przepakować. :) Reszta dnia upłynęła na przeglądaniu map, czytaniu przewodników oraz zwykłych książek. Wieczorem mieliśmy okazję podziwiać piękny zachód słońca, a już niedługo po nim poszliśmy spać, bo następnego dnia mieliśmy wyjść na najwyższą górę włoskich Alp Julijskich.  

Widok na masyw Kanina - jak widać nie jest zbyt słonecznie

Śniadanie na świeżym powietrzu :)

Samica koziorożca z młodym <sweeeeeet> :)

Kolejny portret koziorożca

Salamandra czarna

Taką ścieżką szliśmy prawie cały czas

Kolejna pozostałość po wojnie - jest to prawdopodobnie schron, lub coś w rodzaju składu

Cała ekipa na szczycie. Jak widać pogoda nie rozpieszczała a w dodatku ktoś krzywo aparat położył! :)

Nasz wpis do zeszytu - długopis też zawilgł i przerywał

Nie wiem o co chodzi, ale śmiesznie wyszło :D


Maciek kroi kiełbasę na obiad :)

"O tam. Tam jutro pójdziemy!"

Zachód słońca i chmury stworzyły piękny pejzaż

 

Dzień 6. – 06.08.2014

Kolejny dzień przywitał nas równie dobrze, jak pożegnał poprzedni – niebo było niemalże bezchmurne, a promienie wschodzącego Słońca oświetlały szczyty masywu Kanina. Jedynie jedna chmura psuła cały ten obraz, a co gorsze, wisiała nad naszym celem – Jôf di Montasio (a po słoweńsku Montaž), który ze swoją wysokością 2754 m n.p.m. jest nie tylko najwyższym szczytem włoskich Alp Julijskich, ale po Triglavie drugim co do wysokości szczytem całych Julijców. Jest to ogromny, wielowierzchołkowy masyw, którego widok od południowej strony robi ogromne wrażenie, a trzeba powiedzieć, że to chyba najmniej imponująca strona tej góry.
Na szlak wyruszyliśmy tu przed 7 rano i niewiele ponad półtorej godziny zajęło nam dojście na przełęcz pod ściągną Montaža. Został nam jeszcze trawers piarżystego zbocza i już po chwili weszliśmy w skały! :) 

Na całej polanie rozsiane były głazy różnej wielkości, które spadły z otaczających ją gór

Jôf di Montasio w chmurach
 
W oczekiwaniu na szefa wyprawy :)

Jak widać, chmura nad naszą górą była jedyną dużą chmurą na niebie

Tego dnia też towarzyszyły nam koziorożce :)

Mimo że wybraliśmy najłatwiejszy wariant wejścia, z pewnością nie była to najłatwiejsza trasa w naszym życiu. Przejście po skałach do połączenia naszego szlaku z ferrata Leva było dość łatwe. Niestety od połączenia szlaków szliśmy znowu po piargu – niefortunnie poszliśmy za turystami idącymi przed nami, którzy poszli prosto w górę, a szlak szedł zakosami. Po przejściu piargu doszliśmy pod ścianę, na której była największa atrakcja tego szlaku – 60–metrowa drabinka (Pipan ladder). Dla mnie była ona z pewnością bardzo ciekawym doświadczeniem i nie wzbudziła we mnie strachu, w przeciwieństwie do Maćka, który był przynajmniej przerażony faktem, że musi na nią wejść. :) Drabinkę jakoś przeszliśmy i pozostało tylko podejście granią do szczytu. Wydawało mi się, że nie powinno to zająć dużo czasu, a od drabinki do szczytu szliśmy jeszcze prawie godzinę. Na szczyt dotarliśmy około godz. 11. Nie wiem czemu, ale Maciek i Kaśka nie mieli zbyt wesołych min, więc ja też się dostosowałem do panującego nastroju. :) Po tradycyjnej sesji zdjęciowej i zjedzeniu czekolady ruszyliśmy w dół. O ile wychodzenie po drabinie jest psychicznie łatwiejsze, to schodzenie było bardziej stresogenne dla Maćka, który po zejściu powiedział, że odmówił chyba wszystkie modlitwy, które znał. :) Dopiero teraz wróciły nam humory i zaczęliśmy żartować, robić głupie zdjęcia i cały czas mówić o spaghetti, które postanowiliśmy kupić w schronisku na obiad. Po zejściu z drabinki Maciek się uspokoił, a z kolei ja z Kaśką zaczęliśmy narzekać na piarg, po którym musieliśmy zejść. On mówił, że piarg jest spoko, a my mówiliśmy, że lepiej by było jakby zrobili drabinę na sam dół. :) Tego dnia koziorożców było jeszcze więcej, a do nich dołączyły jeszcze świstaki – Maciek był w raju i gdyby mógł, pewnie siedziałby tam do wieczora i robił zdjęcia. :) Wreszcie o 15.30 byliśmy w schronisku i zamawialiśmy wyczekiwany od wielu godzin obiad. Ale bynajmniej nie był to koniec wrażeń tego dnia – czekał na nas jeszcze przejazd do Słowenii na przełęcz Magart, gdzie mieliśmy nocować w schronisku. 


Na tym zdjęciu nie wydaje się stromo, a chodzenie dodatkowo utrudniały drobne kamyczki, które przy każdym kroku wyjeżdżały spod butów

No i słynna drabinka Pipana :)

Początek drabinki :)

I już idziemy po grani, a w oddali w chmurach szczyt

Cała trójka na szczycie :)

Grań, którą prowadzi szlak

Ja na szczycie. :) Wszyscy się śmieją że szedłem w krótkich spodenkach i w kurtce :)

Pora wracać bo spaghetti czeka :)

Spotkanie z koziorożcem na szlaku :)

Pamiątkowe zdjęcie pod jęzorem śniegu :)

No i znowu piarg <grrrr> :)

Zdjęcie z koziorożcem. Szkoda tylko że jest tak daleko :)
Marmota marmota czyli świstak alpejski

Kozioł niepokojąco spoglądał w naszą stronę

Cały dzień wyczekiwania i wreszcie dotarliśmy do schroniska na obiad :)

Wyjechaliśmy z parkingu około 16.30, potem wróciliśmy do miejscowości Cave del Predil i stąd udaliśmy się w kierunku granicy włosko-słoweńskiej, która znajduje się na przełęczy Predil. Zjeżdżając z przełęczy z lekką obawą skręciliśmy na wąską górską drogę o długości 10 km przy różnicy poziomów około 1000 m :) Tak bardzo żałowałem, że nie jestem na motocyklu! :) Jest to najwyżej położona droga w Słowenii, na której jest mnóstwo serpentyn, tuneli, oraz innych samochodów. Droga jest tak wąska, że żeby minęły się 2 samochody, trzeba cofać do miejsc, w których jest trochę szersze pobocze. Jest to swoisty sprawdzian dla kierowcy. :) Około 17.30 byliśmy już na parkingu pod przełęczą, gdzie spotkaliśmy jeszcze grupkę Polaków, którzy już wyjeżdżali z Alp Julijskich w Dolomity. Przepakowaliśmy plecaki i udaliśmy się do schroniska – warunki nie były tam luksusowe, ale przynajmniej było gdzie spać i obsługa była bardzo miła, a jedna Pani umiała nawet kilka słów po polsku! :) Wieczorem podczas przygotowywania kolacji było bardzo wesoło, a nawet tak wesoło, że razem z Maćkiem nie mogliśmy się przestać śmiać. :D
To był bardzo długi i pełen wrażeń dzień. Zakończyliśmy nasz krótki pobyt we Włoszech z bardzo miłymi wspomnieniami i tym samym rozpoczęliśmy kolejny etap naszej podróży, który postaram opisać się już wkrótce. :)

Przełęcz Predil i już jesteśmy w Słowenii

Skręt w lewo i już jesteśmy na drodze nr 902

Z jeden strony pionowa skała a z drugiej przepaść i tak przez 10 km :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz