sobota, 20 grudnia 2014

Motocyklowy koniec sezonu 2014


Jest sobota, godzina 5.30, a ja budzę się sam, bez budzika i też bez powodu. Za oknem jest jeszcze ciemno, więc tylko sprawdzam godzinę i idę spać dalej – moment, na który czekałem już od dawna, mogę sobie tak po prostu iść spać dalej. :) Kolejny raz budzę się o 8.30. Tym razem już nie zasypiam kolejny raz, ale myślę sobie o tym, jak mógłbym spożytkować wolny dzień. Kątem oka, zza zasłony widzę niewielki kawałek nieba – nie widzę chmur, tylko czysty błękitny kolor. 



Szybko zrywam się z łóżka i podchodzę do okna, żeby zobaczyć, czy czasem nie jest to jedyny niebieski kawałek na całym niebie – nie jest! W mojej głowie już kiełkuje pomysł, co będę robił. :) Upewniam się, że jest dobra pogoda i nawet otwieram okno, żeby sprawdzić, czy nie jest za zimno. Siadam przed laptopem i piszę post na fejsbukowej grupie motocyklistów, czy ktoś nie ma ochoty na przejażdżkę i idę robić śniadanie. Już po paru minutach odpisuje Adrian, że spotykamy się 11 na Bora. Jak dla mnie super. :) 
 
No to jedziemy! :)


O 10.30 jestem już w garażu. Ubieram buty, kurtkę i wyprowadzam motocykl przed bramę. Trochę wieje, ale po miesiącu bez jazdy to żadna przeszkoda. :) Ustawiam wszystkie przełączniki we właściwej pozycji, ale moto nie chce odpalić. W końcu jakoś udaje mi się tchnąć w niego życie – na początku nie pracuje zbyt równo, ale po chwili wszystko jest już po staremu. Ubieram kask, wsiadam i powoli ruszam. Powoli, bo nie wiem, czy jeszcze pamiętam, jak się jeździ – ale nie, tego nie można zapomnieć. :) O 11 wjeżdżam na wiadome miejsce na ul. Bora-Komorowskiego (ni ma reklamowania) i od razu jadę pod kompresor, bo od razu czuć, że motocykl w zakrętach nie jedzie tak, jak powinien. Adrian przyjeżdża o 11.15 i oboje dziwimy się, że nie ma nikogo innego w taką pogodę. Decydujemy, że jedziemy do Dobczyc, a później się zobaczy, bo na zachodzie widać było trochę chmur. Adrian ma Trumpha 1050 – pięknego sport-turystyka, więc tylko lekko odkręca gaz i ja wącham jego spaliny. Niestety taki los pięćsetek. :) Przez Kraków jedziemy po samych prostych, a że na większości świateł startujemy z pole position, to można trochę bardziej popracować manetką. :) Później Wieliczka i wreszcie wjeżdżamy w ciekawsze tereny z zakrętami. Ale nie można pozwolić sobie na szybkie ich pokonywanie, bo jest jednak dość zimno, a nawierzchnia jest trochę brudna. Mimo wszystko sprawia to frajdę. :) W Dobczycach stwierdzamy, że dalej nie jedziemy, bo nie wiadomo, co się urodzi z chmur widocznych nad Beskidami. Jedziemy na rynek, robimy parę fotek na dowód, że byliśmy, i idziemy na kawę. Okazuje się, że Adrian to nie tylko motocyklista, ale też podróżnik – tylko w tym roku był w Nowej Zelandii i na Sycylii, a jeszcze opowiadał mi o swojej podróży przez Rosję, kiedy miał 13 lat. :) Hmm, coraz częściej spotykam niesamowitych ludzi. :) 
 
Odpoczynek w Dobczycach :)

Powoli wracamy do Krakowa, na stację, z której wyruszyliśmy, a ja po drodze jeszcze utknąłem za jakimś autobusem – wielkie to i ciężko wyprzedzić, bo nic nie widać do przodu. :( Na Bora kupujemy sobie jeszcze coś ciepłego, żeby trochę się rozgrzać i stoimy chwilkę, bo może ktoś się jeszcze pojawi. O 14.30 rozjeżdżamy się każdy w swoim kierunku, bo robi się coraz zimniej, a niedługo zacznie robić się też ciemno.


Wieczorem idę jeszcze raz do garażu, tym razem w celach czysto towarzyskich – jest tam małe spotkanie motocyklistów i oczywiście degustacja różnych trunków. :)
 
Jeden z niewielu zdjęć, na których Eryk jest naprawdę czysty :D


Już od jakiegoś czasu sądziłem, że sezon motocyklowy zakończył się dla mnie na dobre, ale jak widać pogoda potrafi w zimie zaskoczyć nie tylko drogowców. :) Teraz przerzucam się na narty i góry zimą, a ER-5 stoi w garażu i czeka na wiosnę. :) W tym roku zrobiłem na nim prawie 6000 km, ale niestety prawie zawsze wokół komina. Ani dużo ani mało, ale mam nadzieję że w 2015 będzie lepiej i dalej. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz