Jest sobota, godzina 5.30, a ja
budzę się sam, bez budzika i też bez powodu. Za oknem jest jeszcze ciemno, więc
tylko sprawdzam godzinę i idę spać dalej – moment, na który czekałem już od
dawna, mogę sobie tak po prostu iść spać dalej. :) Kolejny raz budzę się o
8.30. Tym razem już nie zasypiam kolejny raz, ale myślę sobie o tym, jak
mógłbym spożytkować wolny dzień. Kątem oka, zza zasłony widzę niewielki kawałek
nieba – nie widzę chmur, tylko czysty błękitny kolor.
Szybko zrywam się z łóżka i
podchodzę do okna, żeby zobaczyć, czy czasem nie jest to jedyny niebieski
kawałek na całym niebie – nie jest! W mojej głowie już kiełkuje pomysł, co będę
robił. :) Upewniam się, że jest dobra pogoda i nawet otwieram okno, żeby
sprawdzić, czy nie jest za zimno. Siadam przed laptopem i piszę post na
fejsbukowej grupie motocyklistów, czy ktoś nie ma ochoty na przejażdżkę i idę
robić śniadanie. Już po paru minutach odpisuje Adrian, że spotykamy się 11 na
Bora. Jak dla mnie super. :)
O 10.30 jestem już w garażu.
Ubieram buty, kurtkę i wyprowadzam motocykl przed bramę. Trochę wieje, ale po
miesiącu bez jazdy to żadna przeszkoda. :) Ustawiam wszystkie przełączniki we
właściwej pozycji, ale moto nie chce odpalić. W końcu jakoś udaje mi się tchnąć
w niego życie – na początku nie pracuje zbyt równo, ale po chwili wszystko jest
już po staremu. Ubieram kask, wsiadam i powoli ruszam. Powoli, bo nie wiem, czy
jeszcze pamiętam, jak się jeździ – ale nie, tego nie można zapomnieć. :) O 11
wjeżdżam na wiadome miejsce na ul. Bora-Komorowskiego (ni ma reklamowania) i
od razu jadę pod kompresor, bo od razu czuć, że motocykl w zakrętach nie jedzie
tak, jak
powinien. Adrian przyjeżdża o 11.15 i oboje dziwimy się, że nie ma nikogo
innego w taką pogodę. Decydujemy, że jedziemy do Dobczyc, a później się
zobaczy, bo na zachodzie widać było trochę chmur. Adrian ma Trumpha 1050 –
pięknego sport-turystyka, więc tylko lekko odkręca gaz i ja wącham jego
spaliny. Niestety taki los pięćsetek. :) Przez Kraków jedziemy po samych
prostych, a że na większości świateł startujemy z pole position, to można trochę bardziej popracować manetką. :)
Później Wieliczka i wreszcie wjeżdżamy w ciekawsze tereny z zakrętami. Ale nie
można pozwolić sobie na szybkie ich pokonywanie, bo jest jednak dość zimno, a
nawierzchnia jest trochę brudna. Mimo wszystko sprawia to frajdę. :) W
Dobczycach stwierdzamy, że dalej nie jedziemy, bo nie wiadomo, co się urodzi z
chmur widocznych nad Beskidami. Jedziemy na rynek, robimy parę fotek na dowód,
że byliśmy, i idziemy na kawę. Okazuje się, że Adrian to nie tylko motocyklista,
ale też podróżnik – tylko w tym roku był w Nowej Zelandii i na Sycylii, a
jeszcze opowiadał mi o swojej podróży przez Rosję, kiedy miał 13 lat. :) Hmm,
coraz częściej spotykam niesamowitych ludzi. :)
Powoli wracamy do Krakowa, na stację,
z której wyruszyliśmy, a ja po drodze jeszcze utknąłem za jakimś autobusem –
wielkie to i ciężko wyprzedzić, bo nic nie widać do przodu. :( Na Bora kupujemy
sobie jeszcze coś ciepłego, żeby trochę się rozgrzać i stoimy chwilkę, bo może
ktoś się jeszcze pojawi. O 14.30 rozjeżdżamy się każdy w swoim kierunku, bo
robi się coraz zimniej, a niedługo zacznie robić się też ciemno.
Wieczorem idę jeszcze raz do
garażu, tym razem w celach czysto towarzyskich – jest tam małe spotkanie
motocyklistów i oczywiście degustacja różnych trunków. :)
Już od jakiegoś czasu sądziłem,
że sezon motocyklowy zakończył się dla mnie na dobre, ale jak widać pogoda
potrafi w zimie zaskoczyć nie tylko drogowców. :) Teraz przerzucam się na narty
i góry zimą, a ER-5 stoi w garażu i czeka na wiosnę. :) W tym roku zrobiłem na nim prawie 6000 km, ale niestety prawie zawsze wokół komina. Ani dużo ani mało, ale mam nadzieję że w 2015 będzie lepiej i dalej. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz